W moim doświadczeniu – malarza – istnieje pewien znak zapytania, który dość długo mnie nurtuje. Borykam się z nim od lat, a mimo to pozostaje wciąż nierozstrzygniętym problemem. Być może do końca takim pozostanie, gdyż najprawdopodobniej taką jest jego natura… Pomimo domniemanej nierozwiązywalności, albo może właśnie na przekór – z jej powodu – postanowiłem uczynić z tej kwestii temat niniejszej pracy. Również dlatego, iż bezpośrednio i praktycznie dotyczy moich malarskich doświadczeń. Problemem tym jest fotografia traktowana i rozumiana jako „narzędzie” w rękach malarza.
Powie ktoś: „i cóż to za problem?” Przecież wynalazek ten (obecnie bardzo powszechny) można dość prosto i przejrzyście opisać i zdefiniować. Jest to mechaniczne, dające się powielać odwzorowanie na płaszczyźnie wybranego fragmentu fizykalnej rzeczywistości, odbywające się za pośrednictwem układu optycznego. Czyli, mówiąc przystępniej – odbicie obrazu trójwymiarowej rzeczywistości na płaszczyźnie, a zatem dość prosta, żeby nie powiedzieć oczywista, rzecz. Do tego redukcyjnego charakteru obrazowania fotograficznego 3 trzeba dodać jeszcze dwie cechy – dokumentalność i związek z czasem, wywodzący się ze specyfiki jego zapisu. Poza redukcją trzech wymiarów rzeczywistości do dwóch wymiarów płaszczyzny obrazu, najistotniejszą cechą fotografii jest jej „mechaniczny” charakter. Ten mechanizm jest prosty i zrozumiały. Jednak, gdy zaczynamy się wnikliwiej przyglądać, sprawa się komplikuje.
Narzędzie do unieruchamiania i spłaszczania rzeczywistości?
Gdyby pozostawić fotografię samą dla siebie nie nastręczałaby ona, jak mniemam, większych problemów. Jednak nic, co jest, nie pozostaje samym dla siebie. Zawsze wchodzi w reakcje i relacje z wszystkim, co zaistniało i co istnieje aktualnie w obrębie szeroko rozumianej przestrzeni, w której się pojawia. Z fotografią jest podobnie. Mimo oczywistej i klarownej definicji jej tożsamość zaczyna się nam wymykać, gdy tylko spojrzymy na nią przez pryzmat obrazu – rozumianego w sposób, do którego przyzwyczaiła nas wielowiekowa tradycja malarstwa. W odniesieniu do niego oprócz oczywistych z nim związków, fotografia wniosła coś niepokojącego. Źródło rzeczonego niepokoju jest trudne do uchwycenia i precyzyjnego określenia.
Malarstwo, mówiąc o realności, poprzez obraz zbliża się do niej. Dokonuje tego „wyczarowując” jej wizerunek, który nigdy nie jest z nią tożsamy, gdyż proces ten odbywa się przy czynnym współudziale podmiotu, który nadaje wizerunkowi indywidualny rys. Przy pomocy jawnych oszustw tworzy coś prawdziwego. Obecność podmiotu w procesie malowania tworzy dystans pomiędzy obrazem a obrazowanym. Mechaniczność zapisu fotografii niweluje ten dystans. Rzeczywistość i jej obraz są tu w pewnym sensie złączone, sprasowane. Ten związek jest nierozerwalny i niepodważalny. W fotografii dodatkowo wizerunek jest odpersonalizowany, gdyż może powstać z pominięciem podmiotu i jego osobistego zaangażowania. Jest skutkiem bezpośredniego oddziaływania materii na materię. Pojawił się więc obraz, który mógł być dowodem, że to, co przedstawia rzeczywiście istniało w określonym czasie. Bardzo klarownie opisuje ten stan Roland Barthes:
„Nazywam „odniesieniem fotograficznym” nie rzecz względnie realną, do której odsyła obraz czy znak, ale rzecz koniecznie realną, którą umieszczono przed obiektywem, a bez której nie byłoby zdjęcia.”
Fotografia niejako chwyta rzeczywistość w pułapkę i więzi, doprowadzając do jej sprasowania, spłaszczenia, również w wymiarze czasowym. Coś się odbiło i zostało; Przedmiot, zdarzenie, podmiot, zjawisko jest jakby uwięzione w sobie. Z jednej strony obraz fotograficzny jest w pewnym sensie tym samym, co fotografowana rzecz lub zdarzenie; z drugiej zaś strony jego istnienie w czasie jest kategorycznie odmienne. Sfotografowany przedmiot jest więc w pewien sposób potwierdzony i równocześnie zanegowany. W perspektywie obrazu, wyrosłego z tradycji malarstwa, taki twór jawi się jako dość schizofreniczny. Myślę, że jest to jeden z powodów wzmiankowanego przeze mnie niepokoju. Roland Barthes ujmuje to tak:
„Obraz, mówi fenomenologia, jest nicością przedmiotu. Jednak w fotografii, jak zakładam, nie chodzi tylko o nieobecność przedmiotu; to także za jednym zamachem, na równi, fakt, że ten przedmiot naprawdę istniał i że znajdował się tam, gdzie go widzę. To w tym tkwi szaleństwo. Gdyż przed fotografią żadne przedstawienie nie mogło mnie upewnić o przeszłości rzeczy, jak tylko pośrednio. Ale wobec fotografii moja pewność jest natychmiastowa: nikt w świecie nie może mnie od tego odwieść. Fotografia staje się więc dla mnie dziwacznym medium, nową formą halucynacji: fałszywą na poziomie postrzegania, prawdziwą na poziomie czasu. Halucynacją umiarkowaną, w pewnym sensie skromną, podzieloną ( z jednej strony „nie ma tego tutaj”, z drugiej „ale to naprawdę było”): szalony obraz, ocierający się o rzeczywistość.”
Mimo to możemy twierdzić, że fotografia jest odbiciem rzeczywistości, acz rządzącym się odmiennymi prawami niż malarstwo mimetyczne. Pojawienie się fotografii było kulminacją i zwieńczeniem długotrwałych usiłowań ludzkich, na które składało się wiele wcześniejszych odkryć (chociażby związanych z optyką). Stała się spełnieniem pragnień i marzeń wielu, które wyartykułował w roku 1833 Talbot. Wtedy to, gdy nad brzegiem jeziora Como usiłował robić szkice wspomagając się camera lucida, zanotował:
„Kiedy tylko oderwałem oko od pryzmatu, w którym wszystko wyglądało pięknie, odkrywałem, że zdradziecki ołówek pozostawiał na papierze jedynie ślady, na które żal było patrzeć(…). Przyszła mi do głowy myśl: jakże byłoby wspaniale sprawić, aby te naturalne obrazy trwale się odbiły i pozostały na papierze!”
I w niedługim czasie to marzenie zostało urzeczywistnione. 5 Czytając tę notatkę nie sposób wyzbyć się odczucia, że w jakimś stopniu właśnie ograniczenie i nieudolność częstokroć stanowią impuls do dokonania niektórych wynalazków. Parafrazując owo pragnienie Talbota na grunt artystyczny – to trochę tak, jakby malarz, którego męczy malowanie obrazów, chciał sprawić przy pomocy pewnego wynalazku, aby obrazy – oczywiście tylko te dobre – malowały się same! Utopia!? Marzenie o „zaczarowanym ołówku”, albo coś w tym rodzaju…?! W pewnym sensie tak, ale to zrozumiałe, bo każdy – również artysta – dąży do ułatwienia sobie pracy, a w efekcie do jej przyśpieszenia. Pragnienie to stanowi podwaliny wielu starań ludzi, owocując odkrywaniem narzędzi, w tym także do usprawnienia pracy twórczej. Rozglądając się wokół, sięgając wstecz, nie sposób nie zauważyć, że właśnie z takiego gruntu w dużym stopniu wyrasta nasza cywilizacja, a także współczesna kultura europejska ogniskując się wokół przedmiotu i narzędzia…
c.d.n.
Piotr Korzeniowski